poniedziałek, 18 czerwca 2012

roboczy weekend

pomijając całe piłkarskie szaleństwo tego minionego weekendu działo się dużo więcej.
nie wiem, czy to dzięki obejrzeniu filmu 'Coco Chanel' (po którym spodziewałam się trochę więcej) ale w sobotę zasiadłam do maszyny, która dzięki wspólnym rodzinnym działaniom ożyła. stworzyłam kilka woreczków na przyprawy, grzyby i inne 'przydasie'. 
cieszę się, że znów wróciłam do swojego żywiołu i w całym domu można było usłyszeć turkot starego łucznika. mój tato podsumował, że jestem krawcową, szwaczką czy jak zwał tak zwał, ale artystyczną ;)


wolne dni minęły nie tylko na szyciu ale na twórczym czy odtwórczym myśleniu, tak powstał widelec na kalendarz (pomysł widziany na jakimś zagranicznym blogu). nie wiem czy Wy też tak macie, że do kalendarza w kuchni przypinacie ważne karteczki? 
tu pokazuję półprodukty, ale chyba wiecie co z nimi zrobić (magicznym klejem klamerkę przykleić do widelca). widelec drewniany - zdobyczny z jakiejś knajpki ze smażonymi krewetkami, nieużywany tylko szybko schowany do torebki, a jak wiadomo rękoma jeść też można.


i ostatni pseudo kulinarny akcent weekendu, czyli moja wyprawa po kończące się już kwiaty czarnego bzu. najlepiej szukać z dala od dróg, gdzieś na mało uczęszczanych leśnych duktach. a po co były mi kwiaty? -sok? nie sok już mam, kilkanaście buteleczek w spiżarni. 
a kwiaty były na krem/maść:


przepis znaleziony w ostatnim 'Sielskim życiu'. 
co potrzebne? baldachimy czarnego bzu, olej migdałowy i wosk pszczeli. kwiaty z łąk, olej z dobrze zaopatrzonego marketu, można też poszukać w internecie, ale w sklepie wyszedł dużo taniej (uwaga: to OLEJ a nie olejek migdałowy - według mnie można też zastosować olej ze słodkich migdałów, ale jest droższy) a wosk - z internetu, żółty lub bielony, ja wybrałam żółty. trochę czasu trzeba było poświęcić na przygotowania, moczenie w oleju, podgotowywanie co 24 godziny, ale mam nadzieję, że się opłacało.
właśnie kończę przygotowania i moje kremy/maści tężeją po dodaniu wosku. zobaczymy jak wyjdzie.

weekend nie był jedynie artystyczny, ale i fizyczny, dużo czasu spędziłam na rowerze a wczoraj wybrałam się na Śnieżne Kotły. pobiłam kilka rekordów (w 20 minut dobiegłam do schroniska, choć czasówka wskazywała 45 minut - wygrałam zakład!), myślałam, że wczoraj nie wysiądę z auta. dziś jest lepiej, choć po krótkim spacerze do sklepu moje kolano, kiedyś nadwyrężone w Tatrach daje o sobie znać. wiadomo- sport to zdrowie ;)

pozdrawiam z mrożoną kawą i nową płytą Janusza Radka.
miłego tygodnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz